Dla przedstawicieli średniego i starszego pokolenia Polaków miasto noszące imię księcia halickiego Lwa Daniłowicza, kojarzy się z utrąconą polityczną i kulturową świetnością II Rzeczypospolitej, czasem niewyrażoną dziś potęgą ówczesnego polskiego państwa, dla wielu zaś z nieodżałowanym wspomnieniem o odebranej w wyniku porozumienia między Hitlerem i Stalinem ojcowiźnie. Te myśli muszą ożyć w polskich umysłach także we współczesnym ukraińskim Lwowie, podczas spacerów po jego pięknej starówce, czy nostalgicznych wędrówkach między nagrobkami cmentarza na Łyczakowie.
Kilka ostatnich dni kończącego się semestru mogliśmy wraz z grupą studentów języka i kultury Rosji, języka rosyjskiego dla biznesu i dwujęzykowych studiów dla tłumaczy poczuć atmosferę tego zadziwiającego, tętniącego barwnym życiem miasta o europejskich ambicjach (o tych ambicjach pisał niedawno, z właściwą sobie swadą, pisarz młodego pokolenia Ziemowit Szczerek w swoim eseju Mój Lwów "Nowa Europa Wschodnia 3-4/2015"). Wizyta we Lwowie doszła do skutku dzięki uprzejmości, determinacji i dużemu wysiłkowi naszych gospodarzy z Uniwersytetu im. Iwana Franki, a w szczególności profesora Michała Bilińskiego, szefa tutejszej katedry anglistyki. Wyjazdy do naszego wschodniego sąsiada podczas trwającej tam już od ponad roku wojny z Rosją nie cieszą się, co oczywiste, wielką popularnością wśród naszych rodaków. Tym bardziej należy docenić fakt, iż mimo trudnej sytuacji gospodarczej i toczącej państwo ukraińskie wojny, której front oddalony jest o ponad 1200 km od stolicy dawnej Wschodniej Małopolski, udało się sprawnie i bezpiecznie uświadomić polskim studentom (niektórym zresztą po raz kolejny) walory tego ważnego dla Ukrainy, Polski i Europy miasta.
Nasza wizyta rozpoczęła się od zwiedzenia coraz wyraźniej piękniejącej lwowskiej starówki. Ktoś, kto tak jak piszący te słowa zatrzymał się we Lwowie kilka lat temu, dostrzeże w nim dziś intensywne, pulsujące wręcz pozytywne zmiany wokół jego staromiejskiego serca. Nasza przewodniczka – studentka anglistyki - Nadia – władająca biegle dwoma potrzebnymi tu językami - angielskim i rosyjskim - z wdziękiem, ogromną kompetencją i wyczuciem wielokulturowego profilu tego trudnego przecież w polsko-ukraińskich relacjach zakątka dzisiejszej Ukrainy, poprowadziła nas zaułkami starego Lwowa, uświadamiając nam jego wielowymiarowe międzykulturowe oblicze – austro-węgierskie, polskie, ukraińskie, żydowskie, rosyjskie a także, o czym warto pamiętać, ormiańskie.
Lwów to żywa encyklopedia europejskiej kultury, miasto ogniskujące najlepsze tradycje oświaty, literatury, kultury politycznej, muzyki, architektury, literatury. Doświadczaliśmy tych niezapomnianych wrażeń podczas koncertu baletowego w Operze Lwowskiej, przechadzając się pod staromiejskimi murami obronnymi, dotykając lwowskich pomników (jest tu podobno zgromadzona połowa monumentów całej Ukrainy) upamiętniających ludzi związanych z narodowowyzwoleńczym, czy wręcz nacjonalistycznym skrzydłem tutejszej inteligencji, aż po ten święty także dla krośnian – monument Św. Jana z Dukli.
Ważnym punktem lwowskich wędrówek zawsze był i będzie Cmentarz Łyczakowski. To metafizyczne miejsce wiecznego spoczynku obrońców swoich narodowych racji, wielkich twórców kultury, zwykłych i wybitnych ludzi, żołnierzy, nauczycieli, naszych przodków, których los związany był ze Lwowem, lub tak jak w przypadku pradziadka piszącego te słowa, w czasie wojny obronnej 1939 roku przyprowadził na tą ziemię. Mimo upływu 75 lat od początku II wojny światowej, na Cmentarzu Łyczakowskim niestety wciąż nie zostały oznaczone mogiły zbiorowe ponad 130 polskich żołnierzy, znanych z imienia i nazwiska młodych obrońców Lwowa z 38 Dywizji Piechoty Rezerwy Wojska Polskiego, która ścierała się najpierw z Wehrmachtem, a potem z wkraczającymi do miasta Lwa od 19 września 1939 roku oddziałami Armii Czerwonej. Miejmy nadzieję, że praca ta zostanie jeszcze wykonana i zagubieni w wirach historii obrońcy Lwowa zostaną we właściwy sposób uhonorowani w miejscu swego wiecznego spoczynku. Ostatnie gesty wykonane wobec dziedzictwa polskiego oręża na tym cmentarzu związane są z odnowionym w 2005 roku cmentarzu Orląt Lwowskich, który to w 1971 roku został niemal doszczętnie zdewastowany przez radziecki czołg na polecenie władz (ponoć z samej Moskwy). Taki sam los spotkał zaraz po wojnie mogiły zbiorowe młodych Polaków, którzy poświęcili tu swe życie w wojnie obronnej 1939 roku.
Dużym przeżyciem było dla nas wszystkich uświadomienie sobie bliskości wojny, kiedy przechadzając się między krzyżami Orląt Lwowskich dotarliśmy do nowych bohaterów tego miasta - obrońców współczesnej niezależności Ukrainy, którzy w ostatnich miesiącach muszą ginąć w okolicach Ługańska, Doniecka, Gorłowki, Makiejewki, Hrustalnego, Mariupola ... Ci którzy tą wojnę widzieli z bliska wracają z niej okaleczeni na całe życie, z podważonym zaufaniem do swojego własnego państwa, żywiąc nienawiść do wschodniego sąsiada-agresora. Nawet jeśli dane jest im wrócić do domu w dobrej kondycji fizycznej, o czym wspominał podczas poruszającej rozmowy jeden z taksówkarzy, który podwiózł mnie z Łyczakowa pod politechnikę, to blizny w pamięci pozostaną pewnie na zawsze.
Niechęć do dzisiejszych przywódców Rosji nie przeszkadza jednak miejskim księgarzom utrzymywać na swych półkach teksty wybitnych rosyjskich pisarzy - Dostojewskiego, Radiszczewa, Leskowa i wielu innych, choć z drugiej strony specjalna ustawa zabrania dziś w Ukrainie emisji ponad stu filmów i seriali, lubianych i znanych w Ukrainie, ale wyprodukowanych, jak to określono przez "państwo-agresora". Na Uniwersytecie wciąż działa, choć oczywiście osłabiona także ostatnimi wydarzeniami, katedra filologii rosyjskiej. Byliśmy jej goścmi i odbyliśmy interesującą rozmowę. Lwów mimo stanu wojny stara się żyć swoim barwnym życiem, chce istnieć poza konfliktem, czego dowody można było dostrzec w obrębie starego miasta w każdej niemal po brzegi wypełnionej kawiarni, czy przypatrując się twarzom uśmiechniętych dziewcząt dumnie podkreślających strojem przywiązanie do specyfiki ukraińskiej ludowości.
Budynek Politechniki Lwowskiej, w którego sali senackiej można zobaczyć freski Jana Matejki, mieści się przy ulicy Stepana Bandery, którego imię i nazwisko odmieniane jest przez wszystkie przypadki w mediach polskich i rosyjskich, jako symbol i nośnik oskarżenia o faszystowskie zapędy odbudowywanego ukraińskiego nacjonalizmu. Faktem jest, że Stepan Bandera niemal niczym Che Guevara zagościł na kubkach, popularnych pamiątkowych magnesach i koszulkach sprzedawanych przez sklepikarzy wokół lwowskiego rynku. Nie wydaje się jednak, że komercjalizacja wizerunku tego faszystowskiego lidera ukraińskiego nacjonalizmu ma na celu coś więcej ponad prymitywny zarobek i to na zaskoczonych, a może czasem nieświadomych turystach. Obok wizerunków, przyznajmy to, czczonego w wielu ukraińskich środowiskach narodowych Bandery, czerwono-czarnych barw Ukraińskiej Powstańczej Armii, na której koncie są śmierci setki wymordowanych Polaków, możemy znaleźć także wizerunki prezydenta Rosji Władimira Putina, byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza, wydrukowane jednak nie na kubkach, ale na rolkach papieru toaletowego, czy wycieraczki do butów z twarzą rosyjskiego przywódcy z napisem "Wycierajcie nogi!". W duchu pop-publicystyki utrzymana jest także oferta w jednym z lwowskich popularnych mini-browarów, w którym można nabyć piwo o nazwie Frau Ribbentrop, z wizerunkiem kanclerz Angeli Merkel na etykiecie. Czy to prawo wojny propagandowej, frustracja, czy mechanika budowania nowej tożsamości Zachodniej Ukrainy? Najpewniej wszystkie odpowiedzi mogą być prawidłowe. Lwowiacy jednak nie budują barier, są otwarci, szczególnie na Europę, na gości z Polski, ale okaleczeni bieżącą wojną sięgają po tak brutalne i nierozumne środki eksponowania swoich negatywnych emocji. Wojenne akcenty widać również w miejscach najmniej spodziewanych, jak choćby w pięknej Operze Lwowskiej, gdzie podczas Dnia Europy (miało to miejsce 7 czerwca 2015) podczas baletu "Korsarz", który z obejrzeliśmy z wielką przyjemnością, na widowni zasiadło kilkudziesięciu krótko ogolonych rezerwistów w mundurach, ruszających zapewne niebawem na wschodni front.
Wizyta w muzeum uniwersyteckim, dawnego Uniwersytetu im. Jana Kazimierza, a jeszcze wcześniej kolegium jezuickiego, pomogła nam z kolei uświadomić sobie jak blisko jest do Lwowa z naszego Krosna, nie tylko w sensie geograficznym, ale przede wszystkim kulturowym. Choćby dzięki wspomnianemu kolegium, z którego dawnych budynków korzysta nasza uczelnia, Krosno rozwijające się przecież niegdyś na zachodnich krańcach dawnego województwa lwowskiego można określić nie tylko mianem małego Krakowa, ale także małego Lwowa.
Była to jedna z najważniejszych wypraw naszych studentów; emocjonalna, dojrzała, samodzielna, świadoma. Sądzę, że nie tylko ze względu na czas wojny, w której zasięgu oddziaływania znajdujemy się właściwie zaraz po przekroczeniu granicy w Medyce, czy Krakowcu.
Nie zapominajmy o Ukrainie i o Lwowie. Będziemy tam chętnie wracać, na zaproszenie naszych przyjaciół. Lwów zawsze wart jest odwiedzin i obrony także dziś; przed ksenofobią, głupotą, polityczną arogancją, sobiepaństwem. Wierzymy, że jak tylko opadnie wojenny pył, to nasza współpraca nabierze jeszcze szerszego wymiaru.
Tekst i zdjęcia: Bartosz Gołąbek, prawnuk Franciszka Światowskiego, obrońcy Lwowa we wrześniu 1939 roku.