"Wołyń": Trauma historii i miłość
Artykuł Barbary Hollender opublikowany w gazecie „Rzeczpospolita” 5 października 2016 roku
„Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego to film bardzo ważny. Wielkie ostrzeżenie przed ideologiami nacjonalistycznymi. Od piątku na ekranach.
Rzeź wołyńska w 1943 roku. Trzeba mieć wielką odwagę, żeby porwać się na taki temat. Ale Wojciechowi Smarzowskiemu odwagi nie brakuje. To artysta, który zawsze mówił w swoich filmach o Polsce. Mądrze, bez podlizywania się publiczności i taryfy ulgowej. Tego wymaga poważny stosunek do własnego kraju. A dla Smarzowskiego też do zawodu. „Dla błahych opowiastek nie chciałoby mi się wyciągać kamery z robura" – powiedział mi kiedyś. „Wesele", „Dom zły", „Róża", „Drogówka", „Pod Mocnym Aniołem" to obrazy ostre, bolesne, zmuszające widza do uczciwego przyjrzenia się rzeczywistości, historii, sobie. Za dwa dni wchodzi na ekrany „Wołyń".
– Robiąc „Różę", obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę kręcił filmów historycznych – mówi Wojciech Smarzowski. – Bo u nas nie ma pieniędzy na takie kino, a widzowie nie chcą oglądać czołgów z tektury. Ale „Różę" wiele osób fantastycznie odebrało. Nie chodzi nawet o to, co mówili, lecz jak milczeli. Pomyślałem, że może jednak... I wtedy wpadły mi w ręce relacje Polaków ocalałych z rzezi na Kresach Wschodnich.
Smarzowski pracował nad scenariuszem „Wołynia" kilka lat. Czytał dziesiątki wspomnień i opracowań. Ważny okazał się też zbiór opowiadań „Nienawiść".
– Jego autor Stanisław Srokowski stał się moim pierwszym nauczycielem tych wydarzeń – twierdzi reżyser. – Zaczynając od tego, żeby nie nazywać ich rzezią wołyńską, bo na Wołyniu zginęło ok. 60 tysięcy Polaków, a w pozostałych województwach kresowych znacznie więcej.
Na początku – cytat z Jana Zaleskiego, filologa, który dzieciństwo spędził w Monasterzyskach na dzisiejszej Ukrainie: „Kresowian zabito dwa razy. Raz siekierami. Drugi raz przez przemilczenie". Paweł Smoleński napisał, że za tym zdaniem kryje się fałsz. Od blisko 20 lat ukazują się książki o zbrodni wołyńskiej, konsultantka filmu za swoje prace dostała nagrodę IPN, a w 1995 roku na łamach „GW" odbyła się dyskusja o Wołyniu, w której wzięło udział kilkudziesięciu autorów. Ale w świadomości społecznej wydarzenia na kresach w 1943 roku niemal nie istnieją. Po premierze filmu Smarzowskiego to się zmieni. Bo kino ma wielką siłę. Dlatego podjęcie tego tematu to już nie tylko odwaga. Także odpowiedzialność.
„Wołyń", którego akcja zaczyna się tuż przed II wojną światową, jest historią dziewczyny z polskiej rodziny, która zakochuje się w Ukraińcu. Rodzice wydają ją jednak za mąż za starszego, zamożnego sołtysa. Zosia rodzi syna, opiekuje się też dwojgiem dzieci męża z poprzedniego małżeństwa. Ale tęsknota za tamtym uczuciem w niej zostaje. Tę opowieść o miłości Smarzowski wplata w jeden z najbardziej traumatycznych momentów polskiej historii.
Film otwiera długa sekwencja z polsko-ukraińskiego wesela. Na pierwszy rzut oka trochę jak z folklorystycznego filmu. Śpiewy, obrzędy, symboliczne obcinanie warkocza pannie młodej. To ślub siostry Zosi. To również dzień, w którym ona sama wyzna miłość chłopcu i dowie się, że rodzice sprzedali ją bogatemu gospodarzowi. Ale już na tym weselu czuje się atmosferę Kresów przełomu lat 30. i 40. Polacy, Ukraińcy, Żydzi żyją tu obok siebie, razem się bawią, piją, tańczą. Ale ktoś mówi o polskich panach, którzy gardzą Ukraińcami, i o burzeniu cerkwi, ktoś tęskni za państwem ukraińskim. Za chwilę Ukraińcy symbolicznie zakopią godło Polski w głębokim dole, rosyjska nauczycielka powie dzieciom, że religia to zabobon, Ukraińcy będą pili zdrowie Hitlera, który ma im przynieść wolność. A greckokatolicki ksiądz w kościele będzie sławił Banderę i nawoływał do zbrodni.
Smarzowski pokazał całą złożoność historii, ale najważniejsza jest w jego filmie chwila, w której chłopi ukraińscy chwytają siekiery, by w ślad za banderowcami zabijać własnych sąsiadów. Bo w pełnym podziałów i frustracji świecie czasem wystarczy iskra, by wszystko wymknęło się spod kontroli.
Zaczyna się amok. Rozpruwanie brzuchów ciężarnych kobiet, ścinanie głów, patroszenie ludzkich ciał, wycinanie kręgosłupów, robienie żywych pochodni z dzieci. Ale reżyser nie pławi się w okrucieństwie. Patrzy na nie oczami przerażonej młodej kobiety, która próbuje uratować z pożogi siebie i małego syna.
Smarzowski osadził „Wołyń" w realiach kresowych, ale zrobił film uniwersalny. Przeciw nacjonalizmowi. Pokazał mechanizmy wzniecania nienawiści. Od nich mogło się zacząć ludobójstwo Ormian, rzeź miliona osób z plemienia Tootsie w Rwandzie, rewolucja Czerwonych Khmerów, tragedia bratobójczej wojny na Bałkanach, polskie Jedwabne. W czasach, gdy na świecie do głosu dochodzi skrajna prawica i wzmacniają się ruchy narodowe, ten film jest naprawdę ważny.
Podczas rozmów z reżyserem pada stale to samo pytanie: Czy to jest odpowiedni czas na taki temat? Czy produkcja, która zaczęła się przed Majdanem, dzisiaj nie stanie się elementem walki politycznej?
Byłoby nadużyciem, gdyby politycy chcieli wykorzystać „Wołyń" do swoich celów. Bo to nie jest kino z tezą. Ani wykład historii. To krzyk artysty. Film głęboko humanistyczny. Poza wielkim ostrzeżeniem jest w nim wiara w człowieka. Na przekór wszystkiemu.
– Antidotum na gwałt może być tylko miłość – mówi Smarzowski.
Tak było w jego „Róży". Tak jest w „Wołyniu". W Zosi zostaje tęsknota – ślad dziewczęcego zauroczenia ukraińskim chłopcem. Miłość, która nie zważając na podziały, może pokonać nienawiść. Złudne marzenie? Tak. Przecież ona nie wystarczyła, by kogokolwiek z pożogi ocalić. Ale właśnie ta tęsknota niesie w „Wołyniu" szczyptę nadziei.
http://film.interia.pl/wywiady/news-wojtek-smarzowski-aby-pamietac-nie-zeby-sie-mscic,nId,2283833